W świecie zawodowym tak zwany zespół burn-out znany jest od dawna. Definiuje on stan duchowy, w którym nadmierne wymagania, niedosyt sukcesów i brak uznania prowadzi do wewnętrznego wypalenia, do pustki wewnętrznej, która dotkniętego tym zespołem czyni quasi niezdolnym do działania. Matki czujące rozdarcie pomiędzy własnymi wygórowanymi oczekiwaniami co do własnej osoby, wysokimi wymogami stawianymi przez społeczeństwo, a uznaniem własnej „niedostateczności” również mogą paść ofiarą zespołu burn-out. Tyle, że w przeciwieństwie do świata zawodowego, gdzie ofiary burn-out poddawane są stosownej terapii, młodym matkom nie oszczędza się społecznego potępienia. Jeśli przepali im się bezpiecznik, zostaje przylepiona im etykietka wyrodnej matki i nikogo nie interesuje z jakich duchowych obciążeń to wynikło.
Złość na własne dziecko jest tematem tabu, rzadkc poruszanym publicznie. Mówi się o tym niechętnie, a mimo to każda matka, chcąc być szczera musi przyznać, że zna takie uczucia. Tło do nich powstaje niewątpliwie na skutek nakładania się na siebie przemęczenia, braku snu i ogólnego niezadowolenia z siebie samej i z innych okoliczności. Mieszanka ta wolno pyrkocze, aż w końcu dochodzi do gwałtownego rozładowania. Zapalniki mogą być różne, w pierwszych miesiącach jest to zwykle długotrwały płacz dziecka powodujący, że w człowieku coś pęka. Szczególnie, gdy najedzone i przewinięte dziecko znienacka zaczyna płakać w żaden sposób nie można go uspokoić, gdy nie ma nikogo kto wsparłby matkę w takiej chwili lub w idealnym wypadku wyprowadził ją ze „strefy zagrożenia”.
Fenomen nowego macierzyństwa?
